sobota, 29 lipca 2017

KWIAT BAKŁAŻANA i odreagowywanie.

Miałam ciężki tydzień, powoli robi się lepiej. Mam w planie jedną podróż, szczególy niebawem. 

Tymczasem skosiłam trawę, na co przez cały tydzień nie miałam siły. No i zrobiłam trochę zdjęć w ogródku. Zmarwiłam się bo coś, pewnie sarna, obgryzło paprykom czuby. Miał być płotek, ale towarzystwo nie miałao czasu pojechać po płotek do sklepu. No i sarna skorzystała. Za pierwszym razem nawet zostawiła kilka małych papryczek, ale dziś widzę, że poprawiła. Nie ma papryczek.

Na pierwszym zdjęciu kwitnące bakłażany, te z foletową łodygą. Jakoś ich sarna nie ruszyła.

Generalnie bez samochodu to się tu nie da poruszać. W większych miastach pewnie tak, ale jestem w malutkim miasteczku, gdzie prawie nic nie ma, i to jeszcze jestem na jego peryferiach. Przedwczoraj przeszłam się do "centrum" z buta, zajęło mi 45 minut. Nie tak źle. Probem raczej polega na tym, że tutaj do Wolmartu (tutejsza Biedra) to musiałabym iść brzegiem autostrady, a autostradą nie można iść. I tak właśnie wygląda pułapka. Ech... Nienawidzę prosić o podwózki, zwłaszcza jak jestem zmęczona. Wtedy po prostu trudno mi znaleść siłę żeby się dostosowywać do godziny i do tempa (szybkiego) moich gospodarzy. 

Myślałam że łatwiej ogarnąć podróżowanie po USA, a jestem tak zmęczona, że nawet gadać mi trudno i przestaję rozumieć po angielsku. Dlatego odpoczywam ile mogę. To się powolutku poprawia. No i czeka mnie podróż. Trochę się boję, bo długa, i męcząca, ale kumpel obiecał odebrać z lotniska i wozić jak worek ziemniaków. No to lecę. Ja na razie jestem worek ziemniaków, ale nawet śpiący i zmęczony worek ziemniaków może pooglądać ładne widoki. Powinno pomóc. Więcej szegółow niebawem. 

Na zdjęciu bakłażany, ogórki i papryka.





czwartek, 20 lipca 2017

JEST TAKI DZIEŃ W ŻYCIU ŻÓWIA, ŻE MUSI KOMUŚ DAĆ W MORDĘ

Dziś mi chyba schodzą emocje po tych wszystkich lotach, bo jestem zmęczona, rozzłoszczona i jakaś taka w pretensjach. Wszystko mi dziś w poprzek. MAm wrażenie że sobie nie poradzę w tym kraju - więc jest to dobry powód by iść wcześnie spać. To zawsze dobrze robi na doła po zmęczeniu.

Na zdjęciach ogórki i bakłażany - moje dzieło ogródkowe. Kopałam dzielnie i wsadzałam sadzonki. ziemia żyzna, choć kamienista. Ciężka, gliniasta. Teraz są już większe niż na tych zdjęciach, ale dziś nie jestem w nastroju by iść fotografować grządki. Zresztą - ciemno już.

Czasem w życiu podróżnika przychodza takie momenty, że się chce ciepnąć wszystko w cholerę i wrócić do domu. Jak czytam książki tych bardziej wytrwałych i sławnych podróżników to widzę że oni też mają takie momenty, zwykle dość enigmatycznie wspomniane. Mój jeset dziś. A teraz już dość jęczenia, schowam się do kampera, bo mnie komary żywcem zeżrą Zanosi się na burzę, i tną jak głupie.

Jutro, jak się wyśpię, powinno być lepiej.


środa, 19 lipca 2017

PRZESIADKA W PARYŻEWIE


Rzeczywiście jestem tak zmęczona jak widać na tym zdjęciu. Teraz zmienili bramkę i będzie K41, a nie K37 (jak na zdjęciu widać). Przesiadłam się już pod właściwą. Pilnuję czasu i bramki, nie łażę, nie zwiedzam - co tu zresztą zwiedzać, sklepy z drogimi, luksusowymi (mniej lub bardziej) i kompletnie niepotrzebnymi mi rzeczami.


Jestem bardzo zmęczona - pierwszy raz zasnęłam w samolocie jeszcze przed startem. Przyśnił mi się koszmar, że zasnęłam na bramce. Obudziłam się taka przerażona, rozejrzałam... i zobaczyłam, że jestem w samolocie... uff.... Potem zasnęłam znów, a czekaliśmy dość długo już zapakowani do samolotu, chyba ze 20 minut nas przetrzymali nim samolot ruszył, zdążyłam zasnąć znów, i... budzę, cisza, spokój, nic się nie dzieje - zdziwłam się, bo czułam przez sen jakieś szarpnięcie, myślałam że ruszyliśmy na pas by startować, a tu znów stoimy? Wyjżałam przez okno - a tu niespodzianka - jesteśmy już w powietrzu. To szarpnięcie przez sen to chyba jednak było oderwanie od ziemi. pierwszy raz w życiu przespałam start. Zwykle obserwuję, bo bardzo lubię starty. Ależ mnie zmogło.

Poprzedni lot, trzy dni temu, kiedy wracałam do Polski, dał mi mocno popoalić. Trwał 22 godziny zamiast 12 czy 14. Bo samolot się opóźnił i nie złapałam mojego dolotu po Europie. Była 9 rano, byłam w Amsterdamie, najbliższy lot był o 14, ale nie mieli miejsc, więc zaproponowali mi 20.20.... Nie wierzyłam własnym uszom. Wywaliłam na pania gały, po czym powiedziałam:
- Proszę Pani jestem w stolicy europejskiej i lecę do drugiej stolicy europejskiej. Niech mi pani nie mówi, że nie ma lotów. To niemożliwe. Musi coś być.

Wtedy Pani pogrzebała w systemie i znalazła mi samolot do... Budapesztu, którym łapałam lot o 17, lądujący w Wawie o 19. To już coś. Zawsze lepiej niż wylot o 20.20, czyli przylot o 23.....

Ja się przesiadłam. Mój bagaż nie. Już w Budapeszcie wiedziałam, że nie przyleciał mój bagaż, bo miałam się sama odprawić na ten ostatni lot i pokazać kwiteczek bagażowy, żeby mi bagaż przesiedli. Pan był bardzo uprzejmy i zadzwonił do bagażowych, żeby bagaż przesiedli, a bagażowi powiedzieli że nie przyleciał zielony plecak o tym numerze, nie mają bagażu. Przynajmniej w Wawie nie czekałam przy taśmie, tylko od razu poszłam zgłosić zaginięcie.

Jestem pod wrażeniem działania biura zgubionych bagaży - było to biuro naszego LOTu. Bo co prawda zgubił KLM, ale ostatni lot miałam LOTem, a dostarcza bagaż ostatni przewoźnik. Już wieczorem dostałam sms, że zlokalizowali mój bagaż. Rano zadzwoniłam, dowiedziałam się że bagaż przyleci samolotem o 12, a kurier mi przywiezie do domu.
 A potem dostałam sms, że bagaż przyleciał, godzinkę potem sms, że nadali go kurierem, a godzinkę po tym kurier zadzwonił, że ma dla mnie bagaż i upewnił się że jestem w domu i że może za pół godziny przyjść. I przyszedł.

Dobrze, bo kupiłam sobie takie specjalne siodełko rowerowe w USA i chciałam je zostawić w Polsce. Gdyby mnie bagaż nie dogonił w Warszawie to bym miała dylemat, gdzie wysłać mój plecak. Do Wawy czy z powrotem do Bostonu. Część rzeczy była mi potrzebna na powrót do USA, a część chciałam zostawić. Na szczęście bagaż przyszedł szybko, to nie miałam dylematu. Bardzo łądnie to załatwili.











ZNOWU WYLOT Z CHOPINA

Siedzę na bramce... brzmi znajomo, prawda? Chyba nawet na tej samej, bo mam identyczny lot. Wracam do USA po pogrzebie. Mam nadzieję, że wpuszczą mnie na granicy. Takie krótkie wyloty są podejrzane. A tam na wjeździe siedzi człowiek i to człowiek stempluje wjazd. Może odmówić, decyzja jest niepodważalna. I wtedy wraca się do Polski..... Na własny koszt, dość od razu.

Na wszelki wypadek poprosiłam mojego ubezpieczyciela o zaświadczenie, że organizowali mi powrót do kraju. Bo mam tylko kserówkę aktu zgonu po polsku, a urzędnik w USA nie musi znać polskiego. Dali mi zaświadczenie.
I tak jak lepiej, bo wiecie  - jeśli ubezpiczyciel zapłacił za przebukowanie biletu i to ekspersowe (kosztowne) przebukowanie - to znaczy że naprawdę zmarł mi ojciec. Ubezpieczyciel w żadnym kraju nie płaci za bilet, jeśli nie musi. Trochę się denerwuję tym wjazdem. No i jestem zmęczona emocjami, pogrzebem i podróżami - w końcu przecież w ciągu 4 dni nalatałam się tych kilometrów od groma i jeszcze nalatam dzisiaj.

Odpoczywam ile mogę i jem kiedy mogę. Tyle mog zrobić dla siebie w ramach utrzymywania się w dobrej kondycji.

sobota, 15 lipca 2017

Pogrzeb

Wracam do Polski na 2 dni na pogrzeb.

Mam nadzieje że mnie wpuszczą do Hameryki z powrotem. W zasadzie wiza nie jest wizą, tylko promesą wizową, więc jest jakieś ryzyko, że mnie nie wpuszczą przy powrocie i zawrócą w Bostonie. Nie spodziewam się, ale głupio by było.

Wezmę przetłumaczone świadectwo zgodnu, żeby ci goście od wpuszczania uwierzyli, że bajek nie zmyślam przy wjeździe.

Na lotnisku w Bostonie nieźle karmią.
I dobrze mieć pustą butelkę na wodę - pustą można przenieść przez kontrolę bezpieczeństwa. Potem napełnia się ją wodą z "poidełek". I mam co pić nawet jeśli w sklepie byłaby droga, albo duża, albo sklepy były zamknięte.

Poidełka są takie jak u nas. Trzeba przycisnąć guziczek i woda sika w górę, można się napić bez dotykania kranu.

poniedziałek, 10 lipca 2017

KUP DWA FUNTY ZIEMNIAKÓW I GALON MLEKA.

Nie ma kilogramów, litrów, kilometrów, Celsjuszy i metrów.

Są funty, galony, mile, Fahrenheity i stopy.
AŁA.

Można kupić pół galona mleka, w sklepie odległym o 3 mile. A kiedy piekliśmy indyka, to on miał 160 stopni Fahrenheita. Nie wiedziałam, ile to Celsjuszy. Zaproponowali, że przyniosą mi termometr z Celsjuszami. Odmówiłam. Jestem w USA to potrzebuję przywyknąć. Następnie spytałam czy te 160 stopni to dużo, czy mało. Dowiedziałam się, że potrzebujemy 165, więc wsadzimy indyka jeszcze na dodatkowe pół godziny. Piekł się trzy. A miał 22 funty (10 kg). Duuuży. Jak na Hamemrykę podobno średni.

A funty nie wiadomo dlaczego maja skrót LB. No, dobra, sprawdziłam w cioci Wikipedii, podobno od łacińskiego "libra", co znaczy masa, czyli funt. Tak, żeby nie było za łatawo zapamiętać...



sobota, 8 lipca 2017

OCEAN

Byłyśmy dziś nad oceanem. Przeszłyśmy sobie plażą.

Plaża jak plaża, akurat taka dość szarawa w kolorze. Ocean był dziś spokojny i przypominał nasz Bałtyk, tylko taki duży. I plaża duża.

Chyba zaczynam być obyta w oceana, jeśli ocean wydaje mi się zwyczajny.

No i zimnawo było, ale to akurat w Bałtyku też jest....

Zapomiałam zrobić zdjęcie. Ale naprawdę woda - jak woda. Ładna. Nie różniąca sią jakoś bardzo od innych ładnych dużych wód.

czwartek, 6 lipca 2017

WOKÓŁ JEZIORA

Przeszłam sobie na spacer wokół jeziora. 4 km, bardzo miło. Las przeważnie liściasty, bukowy z domieszką sosen, i to nie są nasze sosny zwyczajne, tylko takie trochę inne. Inny gatunek, ale też sosna.
To, co mnie wzruszyło, to że zarośla wokół jeziora składały się między innymi z... borówek amerykańskich. Takich dużych kszaczków, co u nas rosną w ogródkach. Tylko jagody jeszcze zielone były. I to sobie tutaj rośnie dziko. Jak dla mnie - bomba.
Jest też sporo grzybów, w tym większość znam, i tu nikt tego nie zbiera, nie ma takiego zwyczaju ani znajomości gatunków. Bardzo miły spacer miałam. I z widokami.








środa, 5 lipca 2017

JEZIORO PO AMERYKAŃSKU


Byliśmy dziś nad jeziorem. Miałam okazję zobaczyć jak wygląda piknik po amerykańsku. Przygniotło mnie...
Wielki kraj, mnostwo lasów i pustych miejsc, przyroda aż kipi, kojoty i niedźwiedzie podchodzą pod dom, wielkie parki narodowe - a tu... kupę ludzi stłoczonych na jednej małej plaży, siedzących sobie na głowach, wrzeszczących... o bosz... Czemu tak?!

Nie wiem czemu. Uciekłam, jak mogłam najprędzej na spacer wokół jeziora. Cicho, pusto, tylko niesie się głos z tego skupiska ludzkiego. Śliczne jezioro, czyste, pachnące, z lasami na brzegach i widokiem na góry.  A na plaży - molo w Sopocie w najbardziej zatłoczonym wydaniu. Ała..

Sapcer wokół jeziorka w następnym wpisie.

TEraz zdjęcia. Na początku filmik, lepiej oddaje atmosferę miejsca. Jeśli się komuś się wolno ładuje, to poniżej na zdjęciach też trochę widać.












NA SPECJALNE ŻYCZENIE MAMUSI


Moja mama ma specjale życzenie, jak gdzieś jadę:
"Sfotografuj taką zwykłą ulicę i zwykłych ludzi."

No, to zgodnie z życzeniem mamusi, miasteczko hamerykańskie w samo południe (ludzi prawie nie ma, bo jeżdżą samochodami).

Najpierw na zdjęciach jest moje, małe miasteczko, potem takie większe i bardziej urządzone jak starówka, z knajpkami i nawet mają publiczne wypożyczanie rowerów, jak Veturilo w Warszawie.

Mało ciekawe? I co ja poradzę. Senne miasteczka w samo południe, gdzie wszyscy chcą się schować przed słońcem, i tylko jakaś nawiedzona Polka szwęda się z aparatem po ulicy.

Lokalne knajpki w moim imasteczku? Zapomnij. Najmniejszy sklep spożywczy w miasteczku to Wolmart, wielkie bydlę z wózkami. Apteka też tam jest, kupowałam sobie magnez. Nie ma samodzielnych aptek. Powieka mi lata, chyba za dużo wrażeń i magnez się zużył szybciej, tabletki powinny pomóc.

Ciągle jeszcze jestem zmęczona jet lagiem. Nawet nie śpiąca, ale słabo mi się myśli. Ja zawsze tak mam przy duzych różnicach stref czasowych. Taka uroda.




















niedziela, 2 lipca 2017

EUROPEJSKIE "DZIKO" i HAMERYKAŃSKIE "DZIKO"

Myślałam, że jak umiem chodzić po dzikich górach:
- Bieszczadach, w tym ukraińskich,
- i po Karpatach rumuńskich,
gdzie się przez tydzień nie widuje ludzi ani ich śladów, to...

To, że jestem przygotowana do wędrówek po USA.

Umiem rozpalić ognisko, nawet w deszczu.
Umiem czytać mapę i teren.
Umiem spakować jedzenie na dwa tygodnie bez ludzi i gotować to na ognisku, tak by miec siłę dobrze chodzić.
Umiem spakować stosowne ubranie.
Umiem przygotować taką poważniejszą apteczkę do zaawansowanej pomocy.
I spakować to tak, by nie urwało kręgosłupa, w sensie umiem ograniczyć ciężar plecaka do sensownego minimum.

Jednego nie przewidziałam, a dokładniej: nie doceniłam. Te dzikie zwierzęta... Nasze "dzikie" w najdzikszych rejonach Europy, to takie jak tutaj bardzo cywilizowane okolice.

U nas jak kogoś zaatakuje niedźwiedź i mu kanapki ukradnie - to jest wielkie halo.
W USA - cóż... czasem zjada turystę. Na zachodznim wybrzeżu częściej. Na wschodnim przez kilkadziesiąt lat nikogo nie zjadło, do zeszłego roku, kiedy akurat tak, owszem, misie zabiły turystę.

Miałam przed wylotem rozmowę z kolegą, co to może doleci i (bardzo może) zrobimy razem Yellowstone. TRzebaby na tydzień wynająć samochód, bo park wielki, a kempingów mało i pozajmowane (są rezerwacje i ograniczona ilość miejsc).

- Ale ja to bym mógł się przespać na poboczu w samochodzie - mówi kumpel
- Eeeeheeem.... nie. Nie mógłbyś. Czytałeś oficjalną stronę parku?
- Nie, no ale przecież miś samochodu nie otworzy.
- Eeeehem.... ani bloga żadnego podróżniczego o Yellowston nie czytałeś? Nawet jednego?
- No... nieee... Czego nie wiem?
- Wiedzisz... Misie otwierają samochód. Blacha jest za miękka. I nie wolno zostawiać jedzenia w samochodzie, tylko trzeba w takich specjalnych kontenerach na misie, takich z grubszej blachy. Nawet ubranie, w którym się gotowało jedzenie i pachnie - też do kontenera. Bo jak miś rozwali samochód, to potem ubezpieczenie drogo kosztuje. A uszkadzają.

Oczy kolegi robiły się coraz większe....

Tak, i czasem miś zjada ludzi, rzadko, ale i tak w Yellowstone nie można nocować na poboczu. Trzeba wyjechać z parku.

Moje oczy, kiedy czytałam różne relacje na blogach, były tak tak samo wielkie z niedowierzania. To taka przyroda jeszcze jest gdzieś? I nawet ślady ataku na te kontenery z jedzeniem? Ała...

Przypomniało mi się o tej dzikości teraz, jak zobaczyłam takiego ni to wilka, ni to psa, w ogródku. Szedł, jakby był u siebie. Mówię, do gospodarzy: pies tu przebiegł jakiś.
- Pies? A to nie był kojot?
Skąd mam wiedzieć, kurczę, jak wygląda kojot. Spytałam wyszukiwarkę internetową - tak, faktycznie, to był kojot. Tak sobie przebiegł przez ogródek. Jesteśmy w obrębie miasteczka. Obrzeże, ale miasteczko.

Nie jestem przygotowana na takie dzikie góry.

Będę chodzić po łagodniejszych kawałkach, właśnie się z kumpelą zastanawiamy, gdzie ja bym dała radę, a ona by dowiozła i wrzuciła na szlak. Ja chodzę krótkie kawałki, głównie lubię się uwalić w hamak i podziwiać przyrodę. Tu nie ma za bardzo pieszych szlaków, ani GOPRu, ani nie jest to popularna forma rozrywki. Szukam miejscowych ludzi, co chodzili, i będą mogli wskazać, gdzie jest coś wyznakowane, krótkie, z ładnymi widokami, a gdzie można dość wysoko podjechać samochodem, żeby mnie wysadzić. Nikt mi nie każe przecież lecieć całego szlaku Apallachów, tego słynnego szlaku wzdłuż wschodniego wybrzeża. Mogę zrobić tylko mały kawałeczek. I też będzie dobrze. Ja tam misie lubię, ale w dobranocce na ekranie. A nie na kolacji, zwłaszcza gdybym to ja miała być tą kolacją.

Za to świetliki w lesie są super! Może właśnie dlatego, że dziko i mają spokój? Pewnie im nie przypadło do gustu, żeśmy im trawę skosiły pod lasem....

Na zdjęciu mój ulubiony sposób zdobywania gór. Znaczy podziwiania widoków. Jak już się gdzieś wylezie, na czubek, to dobrze jest położyć się i odpocząć. Czemu nie? Czy jedynym sposobem "zdobywania gór" jest bieganie po 40 km dziennie i przydeptywanie sobie języka ze zmęczenia? A nie można w małych kawałkach, a z dużą ilością leżenia?

A czemu nie w hotelu? Bo nie lubię. Hotele są wszędzie takie same. Jak się zobaczy jeden, to tak jakby się zobaczyło wszystkie. Po co mam przenosić swój kraj, do innego kraju? To można wcale nie jechać, a "widoki" zobaczyć w internecie. Ja chcę zobaczyć wschód i zachód słońca w danym miejscu, zjeść miejscowe jedzenie, poczuć atmosferę miejsca, a nie przelecieć jak meteor. Potrzebuję pobyć, posiedzieć, powąchać, poczuć, poodchychać.





NIEZŁA SKUCHA ZAĆMIENIOWA

Gadałam z jednym takim gościem z autobusu. Dziś podróżowałam Greyhoundem - taka tania linia. Gościu nie wiedział, że jest zaćmienie. Nie wie...